"Zapach świeżych malin" to pocztówka z przeszłości, ze świata, który już nie istnieje, którego nie dane jest mi doświadczyć, a którego jestem bardzo ciekawa.
Obawiałam się, że będzie to książka nazbyt sentymentalna czy patetyczna, ale ku mojej radości okazała się żywą i wibrującą opowieścią, taką, która kończąc się, pozostawia nas sytymi ale nie zmęczonymi.
Książka jest zapisem wspomnień osób związanych bezpośrednio i pośrednio z Nieszawą, miasteczkiem na Kujawach, które przed wojną było swoistym tyglem kulturowym, w którym łączyły się losy Polaków, Żydów i Niemców. Co za tym idzie, posiadającym bogatą tradycję kulinarną, nie tylko regionu, czy kuchni kresowej ale całej nieszawskiej wspólnoty.
Rodowita Nieszawianka, spisała powojenne (a gdzie nie gdzie przedwojenne), wspomnienia swoje, swoich krewnych i wielu mieszkańców Nieszawy. A te, jak wiadomo, są nierozerwalnie związane ze smakami, zapachami i jedzeniem. I kulinarnymi rytuałami i przepisami, których nie brakuje, bo książka ta, to kulinarny szlak, prowadzący od jednego domu do drugiego, otwierający szeroko drzwi do nieszawskich domów i kuchni. Tych, w których bywało lepiej i tych, w których na stole bywała tylko kartoflanka czy nieokraszony żurek, a czasem tak bywało wszędzie. Domów, w których nie było wiele, ale pachniało aromatyczną herbatą i ciasteczkami czy smażoną rybą z chrupiącą skórką. A najbardziej pachniało gościnnością i tą nieuchwytną magią, która sprawia, że domy te wciąż istnieją w pamięci innych, tak jak i przyjęcia imieninowe, które planowało się kilka miesięcy wstecz, zaczynając od marynowania grzybków i śliwek w occie i smażenia gruszek w słodko-kwaśnym syropie.
Autorka pokazuje nam swoje miasteczko od podszewki. Począwszy od piekarni, rozsiewającej nad miastem zapach chleba, pieczonego w opalanym drewnem piecu, na organiście i pani przygotowującej zakwas na żurek skończywszy.
Opisuje świąteczne i codzienne zwyczaje kulinarne, uchylając drzwi do zaplecza masarni czy kuchni miejscowych rybaków czy zdradzając gdzie swoje ciasta piekły gospodynie domowe i czemu dzieci pewnego księcia nie jadały pieczywa.
To, jak i co jedliśmy i gotowaliśmy dawniej, wiele mówi o naszym kulinarnym dziedzictwie, a przynajmniej, w tym wypadku, o jego kawałeczku.
To, jak i co jedliśmy i gotowaliśmy dawniej, wiele mówi o naszym kulinarnym dziedzictwie, a przynajmniej, w tym wypadku, o jego kawałeczku.
Znajduję w tym (czasem ze zdumieniem) cząsteczkę tego, co mi znane, ale przede wszystkim to, co minęło. Fascynuje mnie to, również dlatego, że to co było, na talerzu czy w codzienności, układa się w cegiełki i pozwala lepiej zrozumieć to co jest. Nawet jeśli czasem nie zdajemy sobie z tego sprawy.
"Zapach świeżych malin"
Krystyna Wasilkowska - Frelichowska
Wydawnictwo Naukowe PWN, 2012
6 komentarzy:
Równie ciekawie, jak o kulinariach, pisze pani o książkach:) Pozdrawiam!
Po takiej recenzji nie pozostaje nic innego, jak zaoptarzyc sie w egzemplarz i odwiedzic nieszawskie gospodynie.
Bardzo lubię takie książki. Dodam do swojej listy. Tylko jak ja to później przytacham ;)
lubię książki przesiąknięte przeszłością,zabarwione kulinarnymi tradycjami danych regionów.
Twoja recenzja i określenie "wibrująca" pozwoliło mi na chwilę wejść w życie ów książki.
No więc muszę kupić ;)
Nie wiem, co myślisz o tego typu zabawach, ale nominowałam Cię do nagrody Versatile Blogger Award - uważam, że w pełni na to zasługujesz! :) Pozdrawiam ciepło
Prześlij komentarz