2014/07/25

Książki (nie tylko) na lato. Część I.


Przygotowałam dla Was przegląd książek, które niezwykle mnie wciągnęły, poruszyły, przy których nie nudziłam się ani chwili. Miałam spory problem z wyborem, bo sterta książek do recenzji jest przeogromna, podzieliłam je więc na kilka części.
Dziś część pierwsza: książki idealne na plażowy koc, podróż samolotem czy niekończącą się jazdę pociągiem, ale i na długie, ciepłe wieczory babiego lata. Cokolwiek wybierzecie, nie zawiedziecie się, ja połknęłam je, wręcz zachłystując się niektórymi, i z pewnością kiedyś do nich wrócę.


Madhur Jaffrey "Wśród mangowych drzew" 
Wspomnienia z dzieciństwa w Indiach, Wyd. Czarne, 2013r.

Kupując tę książkę, spodziewałam się ładnej, lekkiej, apetycznej i barwnej (jak kolory wszystkich przypraw i sari Indii) opowieści. Takiej, która jest lekka i przyjemna, ale nie zapada w pamięć na zbyt długo.
Jakże się myliłam.
Madhur Jaffrey rozpościera przed nami opowieść barwną i wielowątkową, jak piękny kobierzec, który ma też swoje dziury i łatki, tak jak każda rodzina ma swoje gorzkie i słodkie czasy. Autorka nie boi się ich pokazać, opowiada o tym ze szczerością obserwującego swoje otoczenie dziecka, nie oceniając, szukając zrozumienia, obnażając kulisy rodzinnego życia.
Książka to opowieść o dzieciństwie i dorastaniu podzielonym na etapy kiedy rodzice mieszkają sami, mają swoje rytuały i przyzwyczajenia, słodki czas wolności, oraz na czas przeprowadzki do domu dziadka, gdzie wszyscy podporządkowują się rytmowi dnia nestora rodu. Szczerze o rodzinnych dramatach, gorzkich rozczarowaniach, emocjonalnych gierkach, stosowanych przez niektórych członków rodziny.
Opowieść snuje się wokół codziennych rytuałów, szkolnych obowiązków, drobnych sytuacji, pikników, wakacji, rodzinnych posiłków i spotkań, egzaminów, zabaw, również zmieniającej się sytuacji politycznej kraju, a wszystko spowite zapachem cynamonu, kardamonu, soczystych owoców, kwiatów jaśminu zrywanych z ogrodu i wplatanych we włosy, smakami i potrawami o jakich nam się nie śniło.
Bogactwo różnic kulinarnych w zależności od religijnego wyznania poraża, szczególnie silnie widoczne jest to w opisie przerwy obiadowej, w szkole Madhur, kiedy każda z jej koleżanek wyjmuje domowy obiad: ta nie je mięsa, ta cebuli i czosnku, ta czerwonych warzyw, a jeszcze inna czegoś innego. Wszystko przygotowane wg surowych zasad, a opisy potraw niezwykle pobudzają wyobraźnię (i apetyt) i dają dużo do myślenia na temat kulturowego i kulinarnego zróżnicowania Indii. Jak płynnie i bezboleśnie ludzie różnych wyznań żyli ze sobą na jednej ziemi, można przekonać się dopiero, gdy nastąpił podział Indii. Oglądałam film o Ghandim, w którym poruszano ten wątek, miałam pewną świadomość jak to wyglądało. Dopiero jednak po przeczytaniu tej książki, w której krok po kroku, powoli, na przykładzie ułożonego życia sąsiedzko-rodzinnego, które po podziale Indii burzy się z dnia na dzień, wszystko ułożyło mi się w przejrzystą całość.
To również mocna strona tej książki, bo historia wkrada się między wersy niemal niezauważalnie, tak jak wtedy, kiedy zachodzi słońce i powoli następuje zmrok. Lubię znać historię kraju nie tylko z podręcznikowego punktu widzenia, tu wszystko wibruje "od podszewki".
Książka jest soczysta i pachnąca, niezwykle wielowątkowa i bogata, poznajemy Indie oczami małej Madhur: jej relacje z rodzeństwem i matką (momenty kiedy wybierają razem z mamą sari czy gdy odciąga ją od zbyt długiej nauki, bo przyszedł sprzedawca miodu, czy przygotowuje dla niej migdałowo-kardamonowe kule, dla wzmocnienia podczas wielogodzinnych egzaminów), wspaniałe sceny perfekcyjnie zorganizowanych rodzinnych pikników i wakacji. Oraz jedzenie, nieodłączny element, który koi, pociesza, raduje, jest wyrafinowane, jest częścią rodzinnych rytuałów. Ta książka jest jak niezwykły, karmiący zmysły, zaskakujący posiłek. Na końcu znajduje się aneks z rodzinnymi przepisami, co jest dodatkowym, miłym akcentem, po czytaniu tylu nie dających spokoju opisów pysznego jedzenia. To książka, z serii tych, do których się powraca i nie należy czytać jej z pustym żołądkiem.


"Zapach truskawek. Rodzinne opowieści" Anna Włodarczyk
Wyd. Black Publishing, 2014

Nie znamy się z Anią osobiście, znam ją tylko z jej bloga Strawberries From Poland, na który lubię zaglądać od lat. Ale czytając "Zapach truskawek" miałam czasem wrażenie, jakbym czytała swoje myśli. Mamy podobne podejście do przyrody i potrzeby kontaktu z naturą, istoty jedzenia, uważam również, że z posiłków (i miejsca oraz sposobu jaki nam je serwuje) można wiele wyczytać o charakterze osoby, która je przygotowała, i dla mnie dom bez solidnego stołu jest tylko mieszkaniem, a jedzenie to nie tylko paliwo, gdyż spełnia wiele innych funkcji... i jeszcze trochę innych niuansów, które mnie zaskoczyły.
Ale do rzeczy.
Zapach truskawek to nie książka stricte kulinarna (choć i przepisy w niej znajdziemy), ale przede wszystkim, to książka bardzo intymna.  O rodzinie, emocjach, dzieciństwie, bliskich Ani ludziach, wspomnieniach, rodzinnych sprawach, historiach osnutych, a jakże, wokół jedzenia, natury, miłości, małych i dużych rytuałów, spraw ważnych i błahych.
Podziwiam Anię za odwagę z jaką pisze o sprawach niezwykle delikatnych: rozczarowaniu ojcem, który odszedł, rodzinnych perypetiach i przygodach - szczerze, z dystansem, bez lukru i z dużym poczuciem humoru. Chyba każdy z nas ma głowę pełną migawek, które po zatrzymaniu się przy nich na chwilę, otworzą przed nami historię: o tym jak poznali się babcia z dziadkiem, pragnieniu pewnego roweru, wakacjach, smaku owoców z ogrodu Dziadków, dziecinne lęki i strachy, małe radości, studenckie czasy, kolor i smak codziennych rytuałów, ulubione zajęcia i przedmioty.
Taka też jest struktura tej książki: każdy rozdział, to jakieś wspomnienie, historia, osoba, miejsce, smak, danie, wydarzenie, przemyślenie, wokół którego rozdział jest zbudowany. Każdy rozdział kończy się przepisem, który jest w jakiś sposób emocjonalnie z nim przez Autorkę powiązany.
Ani gratuluję książki ciepłej, żywej, wibrującej i przede wszystkim, prawdziwej, nie posągowej, takiej która wciąga, bawi a czytelnik żałuje gdy się ona skończy.
Gratuluję i czekam na następną książkę!



"Poradnik dla zielonych rodziców" Magda Targosz, Reni Jusis, Wyd. Mamania, 2011r.
"Poradnik dla zielonych rodziców" mam od dawna, dostałam tuż po premierze, od mojej koleżanki Magdy, która jest również współautorką tej książki.
Magda ma bzika na punkcie dzieci, rodzicielstwa bliskości, zdrowego odżywiania, jest wspaniałą Mamą dwóch dziewczynek (i przy okazji świetną babką) i wiedziałam, że w tej książce będą same ciekawe rzeczy.
Poradnik przeczytałam jednym tchem i z wielkim zainteresowaniem i mimo, że sama nie jestem rodzicem, znalazłam tam kopalnię ciekawych rzeczy.
Bo wychodzę z założenia, że jeśli coś jest dobre dla dziecka, jest i dobre dla dorosłego, ponadto chodzi m.in. o pewne ogólne zasady, reguły, wskazówki, ogólne drogowskazy, które pokażą jak odróżnić ziarno od plew. Ale i o świadomość, a ja lubię wiedzieć co, skąd i dlaczego działa tak, jak działa.
W książce przeczytacie między innymi o tym jak karmić dziecko by naturalnie wzmocnić jego odporność, w jaki sposób ograniczyć ilość chemikaliów w gospodarstwie domowym, jak przygotować się do porodu i karmienia piersią, przepisy na potrawy i domowe kosmetyki, czy wybrać pieluszki jednorazowe czy tetrowe (wiedzieliście, że "chłonność i uczucie suchości w pieluszkach jednorazowych uzyskuje się dzięki użyciu ok. 200 składników chemicznych (...) są wśród nich niebezpieczne dioksyny, śladowe ilości tych toksyn zostały wykryte w drogach moczowych dzieci pieluchowanych jednorazówkami"?), o przytulaniu, masażu, o karmieniu i mleku mamy i jeszcze niezliczoną ilość mądrych i ważnych rzeczy. Czy chcecie wiedzieć co to bobomigi? Czy warto nosić malucha w chuście? Spać z dzieckiem czy osobno? Na te i dziesiątki innych pytań znajdziecie odpowiedzi w tej książce.
Zastanawiałam się czy polecać tutaj taką pozycję, ale pomyślałam sobie, że skoro tak bardzo mi się podobała i polecałam ją wszystkim znanym mi parom posiadającym dzieci, to czemu nie?


"Steve Jobs" Walter Isaacson, Wyd. Insignis

Książkę tę pożyczyłam od koleżanki, kilka lat temu, podczas wakacji w Polsce.
Na wstępie chciałam zaznaczyć, że nie wyznaję kultu produktów z jabłkiem (czytając tę książkę nawet żadnego nie posiadałam) i nie modlę się do Steve'a Jobs'a.
Ale książka ta jest niezwykłą opowieścią nie tylko o idei, o sile jednostki, osobowości, to książka tak wielowątkowa, że nie wiem od czego zacząć.
Powiedzieć, że Steve Jobs był postacią nietuzinkową, to jakby swierdzić, że krowa daje mleko.
Jobs był niezwykle charyzmatyczny, miał wizję firmy, wizję produktu jaki chce stworzyć i był bezwzględnie bezkompromisowy by to wprowadzić w życie. Wszystko albo nic.
Tylko on mógł mieszkać latami w pustym domu, gdyż nie mógł zdecydować się na wybór mebli i sprzętów, żadne nie spełniały jego wysokich oczekiwań i zamówić perfekcyjny sweter-golf u japońskiego projektanta Issey'a Miyake, który to zaprojektował i wysłał mu... sto sztuk takich golfów. Tylko on mógł mieć dylemat wybierając między kilkudziesięcioma odcieniami bieli, by znaleźć ten właściwy, jedynie słuszny, niepowtarzalny i udało się. W końcu telefony i laptopy w tym konkretnym odcieniu bieli zrobiły furorę, co łatwo było zauważyć jakiś czas później: konkurencyjne firmy, dosyć powściągliwe w kolorystyce, nagle jak grzyby po deszczu zaczęły wypuszczać na rynek białe laptopy i telefony.
W Jobsie podobała mi się jego nieustępliwość i wiara w realizację pomysłu, inni mówili "tego się nie da zrobić, to nie możliwe", on mówił "da się!" i o dziwo dawało się. Lubię takie podejście, bo na mnie również hasło "nie da się!" działa wręcz odwrotnie, motywująco. Podobała mi się również jego wizja eleganckiej prostoty, obsesyjne dbanie o detale, gdyż zgadzam się z tym i bliskie mi jest twierdzenia Charles'a Eames'a "Szczegóły nie są tylko szczegółami. One tworzą projekt".
Historia dowiodła również, że tylko tacy zakręceni na punkcie pomysłu, idei, pozytywni wariaci, są tymi, którzy zmieniają oblicze techniki, nauki, medycyny, to oni wprowadzają innowacje w czyn. I Jobs to właśnie czynił.
Książka opisuje działalność firmy Apple od samego początku, od momentu kiedy Steve Jobs i Steve Wozniak, zaczęli pracować razem w garażu jego rodziców. Niesamowite jest to, ile pobocznych, arcyciekawych wątków, pojawia się, wplata w tę historię, dla mnie jest to wielki atut tej książki. Kilka przecznic dalej, również w garażu, gdzie nastoletni Jobs podjeżdża rowerem, swoją firmę rozkręcają Hewlett i Packard, brzmi znajomo? Takich smaczków z branży jest w tej książce całe mnóstwo i to one mają wielki wpływ na odbiór tej książki. To są po prostu czasy kiedy wszytko powstaje po raz pierwszy: osobisty komputer, przenośny komputer, mysz komputerowa, drukarka, ekran dotykowy, smartphone, tablet... i to wszystko się ze sobą łączy, miesza, przeplata, mimo, że powstaje w różnych miejscach, tworzone przez różnych ludzi. Poznawanie tych zależności, połączeń, jest fascynujące. W jakiś sposób porządkuje ten współczesny, technologiczny świat, w jakim przyszło nam teraz żyć. Ale mówi przede wszystkim o fascynujących ludziach, którzy często rozkręcali swoje imperia i tworzyli "utopijne" pomysły w przydomowych garażach.
Autoryzowane biografie są zwykle wyprasowane i polukrowane i jeśli myślicie, że Jobs wyprasował swój publiczny wizerunek, to grubo się mylicie. Książka nie jest peanem na cześć jego osobowości, wręcz przeciwnie. Jobs miał trudny charakter, był nieustępliwy, wyrachowany, zamknięty w sobie, brnący do celu ponad wszystko i stosujący wszystkie znane mu metody, od zaginania rzeczywistości (o, to Was zaskoczy! a czytanie o tym jak Jobs wprowadza to w czyn wprowadzi Was w osłupienie) po... płacz. Wszystko byle wynegocjować swoją wizję i spacyfikować stronę przeciwną. Podczas pisania tej książki Isaacson pytał Jobsa, na ile może sobie pozwolić, Jobs powiedział, że daje mu wolną rękę, niech pisze wszystko. I tak się stało, nie brakuje w tej książce gorzkich wypowiedzi pracowników, współkontrahentów, szczerych opinii żony czy córki Jobsa, ale i jego postać nie jest tu zero-jedynkowa, to nie takie proste. A może tylko tacy ludzie, tak nieustępliwi, tak czasem dziwaczni, zamknięci w sobie i bezkompromisowi, tak zapętleni na punkcie swojej wizji, zmieniają świat, wprowadzają innowacje, czynią niemożliwe, możliwym? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Kim był Jobs, jakim był człowiekiem, ojcem, mężem, szefem, współpracownikiem? Czytelnik sam musi wyciągnąć wnioski, mając wszystkie fakty, opinie z wielu źródeł, podane na tacy. Dodam jeszcze, że niezwykle ciekawe są również okoliczności spotkania Jobsa z jego biologicznym ojcem. Czytam i myślę "coś takiego mogło by się wydarzyć tylko w filmie".

Gorąco polecam lekturę tej książki.

Chciałam tylko jeszcze nadmienić, że czytam naprawdę szybko, ale przy tej książce pobiłam chyba swój rekord, przeczytałam ją w ok. dwa dni, a liczy ona ponad siedemset stron. Jednak książka jest naprawdę wciągająca i po prostu nie sposób jej odłożyć, co potwierdzają Ci, którym ją polecałam. Kupiłam swój egzemplarz, gdyż wiem, że będę do niej wracać. Jestem też absolutnie pewna, że to rewelacyjny pomysł na prezent, nikt komu ją podarujecie nie będzie zawiedziony. Świetna na długie podróże, bo czas płynie przy niej niezwykle szybko. I przede wszystkim, to naprawdę niezwykle wciągająca historia!

"Jedz, módl się, jedz" Michael Booth, 
Wyd. naukowe PWN, Warszawa 2012

"Gdzie nastąpił błąd? Zastanawiałem się nad tym pewnego dnia, gdy usiadłem na brzegu łóżka, żeby włożyć skarpetki, bo mój brzuch osiągnął takie rozmiary, że nie byłem już w stanie zrobić tego na stojąco. Co dalej? Będę nosił spodnie pod pachami, a la Peter Ustinov? Zapiszę się do miejscowego klubu pieśni dawnych? Dostanę podagry? Moje życie jakoś potoczyło się się tak, że wyraźnie brakowało w nim luksusowych apartamentów na najwyższym piętrze, garniturów z Savile Row i kosztownych czasomierzy. Zamiast tego, gdybym miał być kuratorem wystawy przedstawiającej moje życie, wśród głównych eksponatów znalazłyby się rdzewiejąca toyota, jakieś regały z Ikei i karton wina."
Michael Booth jest dziennikarzem oraz autorem książek podróżniczo-kulinarnych. Kiedy na pewnym etapie swego życia, dochodzi do przysłowiowej ściany, jego żona proponuje rodzinną, trzymiesięczną podróż do Indii, z ich dwoma synami, Emilem i Asgerem. Liczy, że ta podróż coś w jej mężu zmieni, widzi jego przygnębienie, zmęczenie życiem i problem z alkoholem.
Michael oczami wyobraźni już widzi te wszystkie przysmaki, spotkania z największymi, uznanymi kucharzami i restauratorami Indii. Czyli wielką okazję do nieustającego ucztowania. Jego żona ma zgoła inne plany i nadzieje, a co z tego wyjdzie..."Pojedziemy pod jednym warunkiem, że to nie będzie jeden z twoich wyjazdów kulinarnych. Nie zamierzam chodzić po restauracjach i sklepach z jedzeniem przez trzy miesiące. Układ jest taki ja ustalam ogólny plan podróży - dokąd jedziemy, ile zostajemy w danym miejscu (...) możesz pisać kiedy tam będziemy, ale kiedy już się tam znajdziemy, ja planuję co drugi dzień. Odstawiłem kieliszek, dobrze wiedziałem co ma na myśli, wszystkie te duchowe brednie, świątynie, aśramy i ludzie z matowymi włosami, kadzidełka, joga, wegetarianizm. Z drugiej jednak strony były tam dosy, ostre biryani, delikatne kofty, miękkie, ciągnące się ćapati... Dobrze, niech będzie - zgodziłem się"
"Książka ta początkowo miała być zwyczajnym kulinarnym pamiętnikiem podróżniczym, jakie dotąd pisałem. Będę jeździć po Indiach, nieśpiesznie wyszukiwać ciekawe regionalne przepisy, poznawać pasjonujących się jedzeniem ludzi, a potem wyczarowywać pouczające spostrzeżenia dotyczące ich życia, kraju i jego historii - coś w rodzaju kulinarnej antropologii społecznej. Tak właśnie przedstawiłem ten projekt mojemu wydawcy. (...) Bo widzicie, w dużej mierze dzięki interwencji mojej żony książka ta wbrew planom stała się tym, czym musiała się stać, kiedy duchowo zrujnowany, bliski załamania, wypalony, rozczarowany, żarłoczny, ledwie żywy, mający problem alkoholowy ojciec dwójki dzieci stanął w obliczu człowieczeństwa, szaleństwa i mądrości Półwyspu Indyjskiego"
To nie jest poradnik w stylu "jak pojechałem do Indii i odmieniłem swoje życie, zostałem ascetą i mieszkam w aśramie". Chyba, że taki poradnik à rebours, zupełnie na opak. Michael ma poważny problem z alkoholem i objadaniem się, nie szuka oświecenia czy ascezy. Zatraca się całkowicie w kulinarnych przyjemnościach, jakie niosą ze sobą Indie, aż do czasu gdy wszystko zmierza w kierunku równi pochyłej i dochodzi do punktu, w którym nie może być gorzej.
Podczas tej podróży często jada po dwa sute obiady dziennie i pije na umór. Czara się przepełnia, gdy po kolejnym wieczorze obżarstwa i pijaństwa, stawia się rano na ważne spotkanie, z uznanym szefem kuchni. Wciąż pijany, skacowany i przejedzony tak, że obawia się czy nie dostanie torsji na oczach owego szefa kuchni, co gorsza, ma świadomość, że jego stan nie jest dla kucharza niewidoczny, co zapala mu chyba jakieś światełko w głowie.
Może nie powiedziałam tego wcześniej wyraźnie, ale ta książka jest zabawna, lekka i pisana z poczuciem humoru (autor ma w sobie dużo autoironii i traktuje z humorem nawet swoje fobie), ale też i przyjemnie zaskakuje, dając czytelnikowi do myślenia. Jest też to, oczywiście, opowieść o Indiach, spotkanych ludziach i również dobrym jedzeniu, czasem trochę przewrotnie, trochę komicznie.
Uderza z niej duży dystans do siebie i poczucie humoru, często bezwzględna, szczerość autora wobec siebie, swoich nałogów, swojego stylu życia, tak jakby chciał się w ten sposób szczerze rozliczyć z dawnym sobą. Co wiąże się też z pewną przemianą, ale to jest oddzielna historia, wisienka na torcie i nie chcę Wam psuć przyjemności poznawania jej.


7 komentarzy:

cozerka pisze...

Uwielbiam "Wśród mangowych drzew" :) ta książka i "Jezyk Baklawy" to dwie moje ulubione z serii Dolce Vita wyd Czarne. M. Booth polecam jeszcze "Sushi i cała reszta", tym razem autor zmienia swoją dietę w Japonii :)

Patrycja pisze...

Cozerka,
"Sushi i cała reszta" również czytałam :)

mo. pisze...

Zapisuję kolejną z serii Dolce Vita do przeczytania, koniecznie! :)
Ten dzbanek i kwiaty z pierwszego zdjęcia, ach!

agnieszka pisze...

Książka Ani jest moim obecnym numerem 1!! ;)

Aurora pisze...

Ja też wolę truskawki od jabłek :P

alucha pisze...

Bardzo zachęciłaś mnie do "Jedz, módl się, jedz". Już kupiłam :))
No i przeżyłam szok czytając o tych pieluchach...

Patrycja pisze...

alucha,

To jest tylko część tego co tam jest napisane o pieluchach i napisałam o najłagodniejszym "efekcie ubocznym", w książce jest więcej informacji, m.in. o tym, że pieluchy takie mogą powodować bezpłodność u chłopców, ponieważ działają jak kompres, przegrzewają/ podnoszą temp. w mosznie o ileś tam stopni. Nie jestem ekspertem, tam się wypowiada jakiś doktor, wszystko jest dokładnie wyjaśnione.

Frambosier,
Nie zawiedziesz się, to piękna leektura, taka, którą się chce długo smakować. Dziękuję za miłe słowa odnośnie zdjęcia :)