2024/01/31

Jiro śni o sushi


 Minęło kilkanaście lat odkąd oglądałam ten dokument, poczułam że czas go odświeżyć. Pamiętam jaki to był powiew świeżego powietrza, 2011r. ten film wzburzył falę zachwytów, zasłużenie. 

Malutki lokal na stacji metra w Tokio, w którym nawet nie ma toalety, tylko 10 miejsc, 85 letni wtedy Jiro wzbudził sensację w gastronomicznym świecie, zdobywając 3 gwiazdki Michelin dla swojej mini restauracji.

To film o przeogromnej pasji, pokorze i ciągłym doskonaleniu się. Dziś Jiro ma 98 lat, pracuje od 9 roku życia, i wciąż robi sushi w swojej restauracji. Jakiś czas temu odebrano mu gwiazdki Michelin gdyż restauracja została zamknięta dla ogółu, domyślam się, że przyjmują gości tylko na prywatne rezerwacje, które piętrzą się na kilka lat naprzód.

 Ten film jest niezwykły, a David Gelb z jego poetycką i filcharmonijną wizją obrazu, montażu i dźwięku wprowadził nas w świat kulinarny, jakiego tv nie widziała, co 4 lata później zaowocowało pierwszym sezonem Chef’s Table, który notabene wzbudził we mnie wzruszenie, satysfakcję estetyczną, piękno kunsztu kulinarnego na poziomie którego nie znałam.

 Minęło 9 lat więc Chef’s Table warto odświeżyć, przynajmniej 3 pierwsze sezony, które były najlepsze. 

2024/01/25

Placki ziemniaczane

 



Z plackami ziemniaczanymi to mam tak, że jadłam wtedy kiedy mi je Babcia zrobiła, czyli kiedy byłam w Polsce. Nie jest to też danie które chce mi się jeść często.

Sama placków nigdy nie smażyłam, nie miałam na nie za często ochoty i uważałam, że nie umiem ich robić tak dobrze, jak ona. A lubiłam ten rytuał.
Kiedy na starej tarce, do starej emaliowanej miski tarła ziemniaki na najdrobniejszych oczkach. Czekała, aż puszczą wodę i odlewała ją, dodawała jajko.
Mąki, mówiła, dodawać nie musisz, jeśli ziemniaki nie są zbyt wodniste i dobrze odsączysz nadmiar płynu. Na rozgrzanej, natłuszczonej patelni rozprowadzała masę. Jej placuszki były cieniuteńkie i bardzo chrupiące na brzegach, idealne. Zawsze jedzone tylko z cukrem. Oczywiście palcami. Uwielbiałam to. 

Od pięciu lat nie jadłam placków ziemniaczanych, i w tym roku mija pięć lat odkąd nie ma na tym świecie mojej Babci. Zaczęło mi ich brakować, a że w końcu znalazłam dobre ziemniaki, nadszedł moment by zrobić je sobie samej. 

Najprostsze rzeczy są najtrudniejsze do odtworzenia, szczególnie smaki, które pamiętamy z dzieciństwa. Te babcine, najstarsze smaki, korzenie i podwaliny wszystkich smaków. Niesiemy je na podniebieniu, próbując zachować molekuły smaku, jak drobinki rozsypanego dawno temu brokatu, ale jest to absolutnie niemożliwe do zrobienia.
Robimy podobnie, doprawiając dania zmysłem smakowej pamięci, który jest łącznikiem między przeszłością a przyszłością…


PLACKI ZIEMNIACZANE

1/2 kg ziemniaków 

1 jajko

1/2 łyżeczki soli

ciut pieprzu (2-3 przekręcenia młynka)

1-2 łyżeczki mąki (opcjonalnie)

tłuszcz do smażenia 

Ziemniaki obrać, umyć, zetrzeć na drobnej tarce, zostawić na kilka minut. Odlać wodę, która się zbierze. Dodać jako, sól i ew. mąkę. Smażyć na gorącym tłuszczu, jeść z czym lubimy.


Smacznego!

2022/01/21

Bo życie się składa z drobiazgów, jak kromka z okruszków.



Z „mojego” polskiego sklepu odeszła moja ulubiona pani, dwie nawet. 
Martwiłam się trochę jak to będzie z nowymi, ale jestem dobrej myśli.  
Bo ja to mam tak, że jak gdzieś chodzę, to już tak trochę jestem jak u siebie. 
Dzięki ludziom i relacjom.
 „Dzień dobry pani Marzenko/Edytko/Justynko” od progu i „do widzenia” to dla mnie hymn codzienności, klej który spaja te okruszki, co z nich się życie składa jak kromka.
 „Dzień dobry Dennis!” zakrzyknę do mojego pana od warzyw gdy podjeżdżam rowerem pod jego stragan. To są tak ważne, a drobne gesty: dzień dobry, dziękuję, przepraszam. Tutaj często "jak się masz, czy jesteś w zdrowiu?" Dennis często pyta. I błogosławieństwo, gdy odjeżdżam (prawdziwa historia, nie żartuję)
Wracając z targu, po pogawędkach z „moimi” ludźmi jadę rowerem. A na twarzy, z tej błogości i wdzięczności, szczerzy mi się kukurydza od ucha do ucha.
Mijam pana,
 a on tak jakoś spogląda, przez głowę przebiega myśl, że może wyglądam jak nawiedzona tak uśmiechnięta, ale co tam, tego nie da się powstrzymać bo i po co.
Ale jemu nie o to. Bo nagle mówi „bardzo podoba mi się Twój rower”, podziękowałam, on dodał „you’re welcome”
  uśmiechnęliśmy się oboje, i pojechałam z tym kolejnym darem dalej. 
Bo to są dary.
Małe prezenciki, które dajemy sobie wzajemnie na ulicy, w kolejce po bułki czy rybę, na stacji kolejowej, czekając na tramwaj. Słowa spontanicznej uprzejmości. 
Jak „tak ślicznie pani w tej sukience/fryzurze” powiedziane obcej kobiecie na ulicy. 
 Miłego dnia! - pani/panu na poczcie, w urzędzie, cukierni, sklepie, warzywniaku, aptece.
Co więcej, te słowa NIC NIE KOSZTUJĄ. 
Nic, nic a nic nie ubywa mi z konta, a wręcz przeciwnie PRZYBYWA MI, waluty, której nie da się pobrać z bankomatu. Robię to od lat, kiedy czuję ten impuls, widzę, i serce od razu chce to wypowiedzieć. 
Nie bronię mu. To działa cuda, mówię Wam.

W polskim sklepie pojawiła się nowa pani, klientka przede mną zapytała ją o imię, więc powiedziałam tylko, że miałam pytać, ale już wiem jak pani ma na imię i przedstawiłam się (bo lubię się zwracać po imieniu kiedy wchodzę i mówię „dzień dobry”)

W ogóle nie zdziwiły jej moje wielorazowe szmaciane woreczki na zakupy, ani to, że proszę o pakowanie wędliny wyłącznie w papier. Kiedy zapomnę woreczka, nie ma problemu dla niej zważyć luzem sześć michałków kokosowych i wrzucić mi do torby (niektóre panie bardzo tego nie lubią). Sama z siebie powiedziała, że pojęcia nie ma czemu ogórki pakuje się w folię i że dbanie o świat zaczyna się od własnego domu. Oczy mi się zaświeciły. 

No swój człowiek, pomyślałam. 

Kiedy ważyła mi ser, pyta czy może chcę więcej, bo ona tego kawałka końcowego już nie sprzeda. Czytaj: będzie wyrzucony. Takich przykładów jest więcej. 

Niby to jej praca i widzę, że innym nie chce się wysilać, ale ona jest tam taką zapobiegliwą, skrzętne gospodynią, lubiącą harmonię i porządek by dobrze pracować. Do tego z pogodnym usposobieniem.
Sama poprosiła mnie, by zapisać na kartce produkty, które zwykle kupuję i są w sklepie, bo jest nowa i nie wie, a chce zamówić. Zaproponowałam, że może komunikator internetowy będzie bardziej wygodny. Zgodziła się od razu. A ja dwa dni dumałam czy mogę ją o to poprosić, bo tak komunikowałyśmy się z poprzednią panią, pisała mi czy np. twaróg, drożdże i ulubiona musztarda są w nowej dostawie. 

W wiadomościach zawsze podpisuje się imieniem i pozdrawia serdecznie. 

Swój człowiek. 

Wczoraj zapytałam czy będzie w piątek w sklepie, odpisała, że tak i zaprasza.

Zaraz wsiądę na rower i zawiozę jej kawałek mojego chleba, przy okazji zerknę co nowego przyszło w dostawie. Marzy mu się kanapka z twarogiem śmietankowym z Czarnkowa i dżemem porzeczkowym. Tak, można marzyć o dobrym twarogu, co mieszkającym w Polsce może wydawać się śmieszne, ale tu bywa raz na tydzień, kilka sztuk.
I przyjemnie kiedy to marzenie się spełni.


2021/09/24

„Czuła przewodniczka”


„Cudzy żar może złościć tego, komu jest w życiu zimno. Cudza swoboda może drażnić tego, komu jest w życiu ciasno” 

Gdyby ta sentencja była wyryta na ścianach miast, jak reklamy napojów gazowanych, myślę mniej by było dyskusji typu „a ona powinna, co ona sobie wyobraża”. Każdy żyłby własnym życiem i swoje poletko pielęgnował, rozumiejąc że on woli równo przycięte iglaki, a ktoś inny dzikie chaszcze i to jest w porządku. Książka, której nie sposób przeoczyć ostatnio w internecie, bo człowiek natykał się na nią wszędzie. Od pierwszej strony trochę jak obuchem w łeb dostajemy rozszyfrowanie typów osobowości/masek/ról które gramy. Z różnych przyczyn na nas kobiety nałożonych. Społecznych, wychowawczych, kulturowych.

Znacie te typy. Spotkałyście je nie raz. Zobaczycie je w kobietach w swoim otoczeniu. To może Wasze kuzynki, szefowe, matki, siostry, dawne nauczycielki, babcie, teściowe, bratowe, przyjaciółki, sąsiadki. 

Rozpoznacie je w mig po klasyfikacji tu zawartej. Może nawet w sobie. Może w dawnej sobie, jeśli przebudzenie i ocknięcie nastąpiło. 

Jak przebudzić się z tego zaklęcia, jak przemienić, o tym jest ta książka. Niektóre rzeczy będą oczywiste, inne jak olśnienie i piorun z nieba. Dla mnie to był cytat, który załączam na kolejnym zdjęciu. Czytam i zatkało mnie. Nie mówię nic, czytam Miłemu na głos i ledwo co kończę a on mówi „przecież to o Tobie!”. 



Każda z nas znajdzie tu siebie. 

Niektóre siebie teraz, a niektóre tę z przeszłości. Niektóre zobaczą siebie w przyszłości, jako przebłysk tego co może być.  I to wydaje mi się wielką wartością tej książki. 

Polecam Wam Dziewczęta, Kobitki moje kochane, do czytania jak ciepłą czekoladę ale i czasem jak otrzeźwiające lekarstwo. Ta książka jest jak serdeczna przyjaciółka, która zna Was na wylot, nie ocenia za gorsze dni i wybory a poda rękę kiedy widzi, że wychodzicie z grząskiego błota, ku słońcu, ku własnej prawdzie.  

I o tym też jest ta książka. O dążeniu do bycia sobą, nie wersją siebie jaką chcieliby widzieć nas inni. I  szczerości komunikowania, własnej prawdy, a nie odgrywaniu roli Potulnej, Królowej Śniegu, Męczennicy. 

Bo najprościej być po prostu sobą, to rola której nie trzeba uczyć się na pamięć.


2021/09/10

"Gdy ciało i dusza wysyłają S.O.S" - książka o psychosomatyce.




Mam dziś dla Was książkę - petardę. 
Potrząśnie w posadach wielu obszarów. 
To poradnik o psychosomatyce dr Alexandra Kugelstadt’a, lekarza medycyny i psychosomatyka. 
 Zacznę od tego, że medycyny, które mają po kilka tysięcy lat - Ajurweda i TCM łączą choroby fizyczne z objawami nie fizycznymi, nazywa się to podejściem holistycznym. Innymi słowy, emocje, przeżyte traumy, długotrwały stres, trudne, tragiczne doświadczenia (szczególnie w dzieciństwie, już od życia płodowego), przekładają się bezpośrednio na nasze zdrowie.
Nie jesteśmy samochodem, w którym jak się zepsuje rura wydechowa to wystarczy wstawić nową i po kłopocie.
Ciało i emocje/psychika to naczynia powiązane i im szybciej to zrozumiemy, że rach ciach przepisana tabletka bez wywiadu co się z nami w emocjach/życiu dzieje to droga do nikąd, tym lepiej.
Ogromnie cieszy mnie, że nauka i medycyna zaczynają to połączenie zauważać i powstaje taka gałąź jak psychosomatyka.
Książka zaczyna się od rozdziału dot. tematu jakim jest połączenie ciała i duszy, tłumacząc potem dokładnie jak niektóre sytuacje/emocje/blokady emocjonalne/traumy mogą skutkować w ciele jednostkami chorobowymi.
I jest to wiedza, która jest jak uderzenie obuchem w potylicę.

Zacznijmy więc od początku, czyli naszego życia płodowego.
Wiemy np. jak ważny jest spokój matki spodziewającej się dziecka, jej emocje, że ma to wpływ na prawidłowy rozwój płodu (poprzez łożysko i pępowinę przekazywane są hormony stresu - adrenalina i kortyzol. Problemy psychiczne odbijają się w procesach biochemicznych zachodzących w organizmie, a procesy chemiczne przyczyniają się do zmian w strukturze mózgu i powstawania odczuć u niemowlęcia).
Wiedza ogólna, że tak powiem.
Ale czy wiedzieliście, że 2.5 cm „fasolka” w brzuchu matki potrafi odbierać bodźce i od tego momentu zaczyna tworzyć się psychika?
Są badania potwierdzające, że przeżywanie długotrwałego stresu w okresie ciąży, odciska piętno na rozwoju dziecka w ciągu całego jego życia (badano poziom kortyzolu wpływającego na embrion). Podwyższony poziom cukru jest traktowany tak jak poziom stresu (taka ciekawostka, wiedzieliście, że stres podnosi poziom cukru?), a to jest powiązane z insuliną i leptyną, hormonami które informują nas o poziomie sytości. Widzicie w kierunku jakiej choroby/zaburzenia to zmierza?
Dalej przechodzimy przez kolejne fazy dorastania, a w kolejnych rozdziałach krok po kroku tłumaczone są zasady psychosomatyki, również na podstawie konkretnych jednostek chorobowych.
Ta książka powoduje fajerwerki w głowie, odsłania obszary, połączenia, których raczej nie usłyszymy w gabinecie. A powinniśmy.
Bo czy tego chcemy czy nie, jesteśmy jednością - psyche i soma.
Emocje potrafią bardzo szybko materializować się w ciele, tylko nas nie uczy się słuchać tych sygnałów. Tak jak radość, spokój, spełnienie rozlewa się po ciele energią, tak smutek, żal, poczucie zranienia, notoryczne robienie czegoś wbrew sobie, dla cudzej satysfakcji, może nam odciąć prąd w sekundę i położyć do łóżka na kilka dni.
Często bagatelizujemy sygnały, mylimy np. ból brzucha związany z lękiem, z kłopotami żołądkowo-gastrycznymi, a ich dalsze konsekwencje prowadzą do "leczenia" fizycznych objawów, nie mających nic wspólnego ze źródłem bólu (emocje).
Zamiast brać kolejny lek rozkurczający, warto zadać sobie pytanie: skąd i dlaczego to uczucie się bierze? Jeśli jesteś przed egzaminem, maturą, ważną rozmową o pracę, ucisk w żołądku jest dość naturalną, przejściową, reakcją stresową.
Jeśli jednak towarzyszy Ci codziennie, w towarzystwie np. mdłości, może zawrotów głowy czy braku apetytu (żołądek "zaciśnięty w supeł"), warto wtedy zadać sobie pytanie:
w jakiej sytuacji, miejscu, czy w towarzystwie jakiej osoby pojawia się ten ból. I iść za tym, szukać przyczyny, zanim nastąpi klasyka gatunku - przeciążony system postanowi sam się zresetować i da sobie urlop w postaci jakiejś dolegliwości, choroby, złamania itp.
Gorąco polecam Waszej uwadze tę książkę, to wiedza czasem uwierająca, ale trochę jak magik, odsłania nam kulisy przedstawienia, o których nie mieliśmy pojęcia.
A chyba warto wiedzieć czemu te klocki układają się w taki, a nie inny sposób.
Może też być dla niektórych początkiem, by jak po nitce do kłębka dotrzeć do sedna w drodze po zdrowie.

2021/09/08

Owoce lata pod wegańskim kremem tiramisu.



Schyłek lata to ostatnia chwila na cieszenie się owocami jagodowymi.
Maliny, jeżyny czy borówki są pełne słodyczy lata. Można jeść je solo, dodać do owsianki, czy placków, albo...przykryć je rozkosznym kokosowym kremem a'la tiramisu i delektować się jego bezkarną słodyczą.
Do kremu używam gęstej części mleka kokosowego, albowiem w moim spożywczaku mam mleko kokosowe o zawartości kokosa 99,7%, i jego gęsta część ma konsystencję lodów. Druga opcja to użycie śmietanki kokosowej, która stworzona jest do ubijania. Należy tylko pamiętać, by wcześniej czy mleko czy śmietankę schłodzić. Deser jest gotowy dosłownie w kilka minut, nie licząc czasu chłodzenia.
A smak ma, hmm...


Owoce lata pod wegańskim kremem tiramisu
(porcja dla 2 os.)

400 ml puszka mleka kokosowego lub śmietanki kokosowej
surowe, nieprzetworzone i niesłodzone kakao
ulubiona kawa zmielona na pył
ekstrakt z gorzkich migdałów (do smaku, ok 1/3 łyżeczki)
1-2 łyżeczki ksylitolu
maliny, jeżyny, borówki

Śmietankę lub mleko schłodzić w lodówce (z mleka użyć tylko gęstą część), przełożyć do wysokiego naczynia, dodać ekstrakt migdałowy i ksylitol, ubić na puszysty krem.
Do pucharków włożyć trochę kremu, posypać najpierw kawą, potem kakao, ułożyć owoce, przykryć resztą kremu, posypać kawą i kakao.
Pucharki wstawić do lodówki, by krem stężał, np. na noc.

Smacznego!




2021/05/17

Makaron ryżowy z cukinią, szpinakiem, krewetkami i bean rāyu.

 

Po ostatnim zakupie penaut rayu firmy Whitemausu (o którym pisałam w poprzednim poście), poszłam za ciosem i zakupiłam kolejny produkt tej samej firmy - bean rayu.
Nie bardzo wiedziałam do czego to wykorzystać, więc kiedy w miniony weekend dumałam nad obiadem, przeglądałam lodówkę co tam można zmontować z tego co mam, znalazłam świeży szpinak, cukinię, w zamrażarce zawsze mam paczuszkę krewetek, w szafce czekał szeroki makaron ryżowy.
Postanowiłam wszystko to skleić w całość z pomocą bean rayu.
Jako, że produkt ten jest niesamowicie bogaty w umami, jest w nim właściwie wszystko co potrzebne by dać daniu smakowego kopa, postanowiłam dodać tylko element słony i kwaśny.
Nie wzięłam pod uwagę poziomu ostrości tego sosu (dałam dwie łyżeczki), więc musiałam nieco zgasić jego żar mlekiem kokosowym.
I to też nie był błąd, bo danie wyszło wedle mojego domowego krytyka kulinarnego "jak z najlepszej restauracji".
Jeśli traficie na ten lub podobny produkt (na razie dostępny jest na terenie Irlandii i Wielkiej Brytanii), kupujcie i róbcie to danie bez wahania.


 MAKARON RYŻOWY ZE SZPINAKIEM, CUKINIĄ, KREWETKAMI I BEAN RAYU
  porcja dla 2 os.

1 mała cukinia
ok. 200 g świeżego szpinaku
(opłukanego i odsączonego na durszlaku)
1 paczka mrożonych krewetek
1 łyżka oliwy z oliwek
1 plasterek masła
sos sojowy i rybny
(lub tylko sojowy)
ocet balsamiczny i ocet ryżowy
(do smaku, limonka też byłaby super, ale nie miałam, można również spróbować z pastą z tamaryndowca)
1-2 łyżeczki bean rayu (w zależności jak ostre danie lubicie)
makaron ryżowy (ugotować w osolonej wodzie, mimo, że instrukcja nie każe solić, ale zaufajcie mi)
mleko kokosowe (w razie gdybyście przesadzili z bean rayu, ale powiem Wam, że gra tu rewelacyjnie)

Na dużej patelni rozgrzać oliwę i  masło, wrzucić krewetki, polać ok 1 łyżeczką sosu sojowego i kilkoma kroplami sosu rybnego.
Nastawić wodę na makaron, całość nie potrwa dłużej niż gotowanie makaronu.
Kiedy krewetki puszczą wodę, dodać szpinak i dusić aż zmięknie.
Cukinię pokroić w półplasterki i wrzucić na ostatnie kilka minut, ma być chrupka i jędrna, nie rozgotowana. Dodać bean rayu, dowolny kwaśny składnik. Zdjąć z ognia i dodać 1-2 łyżki mleka kokosowego, wymieszać, postawić ponownie na ogniu. Na patelnię wrzucić makaron, wymieszać na niedużym ogniu, aż oblepi się sosem. Od razu podawać.

Smacznego!




2021/04/20

Peanut rayu - kanapka jak z restauracji.

 











Uzupełniając zapasy w moim lokalnym sklepie ze zdrową żywnością, w oko rzuca mi się słoiczek z pięknie zaprojektowanym opakowaniem.
Logo, typografia, zwróciło od razu moją uwagę.
Ale nazwa mi obca, nie wiem co to za sos. czytam więc skład:
olej słonecznikowy, orzeszki ziemne, sezam, tamari. gochugaru, syrop z agawy, płatki chilli, czosnek, sól morska.
Wszystkie składniki od razu zaśpiewały mi w głowie, bardzo prosty i uczciwy skład skusił. Robione w Dublinie, jak się później okazało przez dwójkę pasjonatów, którzy określają ten produkt jako fusion Japonii, Korei i Chin.  Biorę!
Przyniosłam do domu, otwieram, próbuję. Niebo! Sezamowe, słodko - ostre, niesamowicie umamiczne...mniam!
Od razu w głowie powstał mi pomysł na taką kanapkę z wykorzystaniem tego sosu.
Nie wiem jak popularny to jest produkt, czy można dostać coś podonego w Polsce czy to wyłącznie wynalazek White Mausu. Ale rozkładając na składniki myślę, że kupując gochugaru, która jest łatwo dostępna w Polsce, można taki sosik zmontować samemu.
Ewentualnie, jako zamiennik, wymieszać dobrej jakości harissę (ja uwielbiam różaną Belazu, dla mnie jest bezkonkurencyjna), z syropem z agawy, olejem słonecznikowym, sezamem, tamari, orzeszkami ziemnymi i roztartym na emulsję czosnkiem z solą.

Zrobiłam więc tę kanapkę.
Miły próbuje i pierwsze co mówi to "to smakuje jak jedzenie w Holy Belly"
Co uruchomiło we mnie lawinę wspomnień, bo do dziś wspominam, i marzę, o śniadaniach z tej paryskiej knajpki. A potem dodał "smakuje jakby tu było mięso".
A nie ma. jest za to mnóstwo umami. I płynące żółtko. Czy może być lepiej?

Polecam gorąco, zróbcie sobie takie ciepłe kanapki na leniwe, weekendowe, śniadanie.












KANAPKA Z HUMMUSEM, AWOKADO, SADZONYM JAJKIEM I PEANUT RAYU
porcja dla 1 os.


1 kromka dobrego chleba (u mnie domowy)
1/2 bardzo dojrzałego awokado
hummus (u mnie domowy, przepis w mojej książce)
1 jajko
masło klarowane
peanut rayu (lub podobny sos)
sól ( np. w płatkach, u mnie Maldon)
świeża kolendra

Chleb opiec w tosterze. W tym czasie usmażyć na maśle klarowanym jajko sadzone.
Awokado rozgnieść widelcem, rozsmarować na ciepłym chlebie.
Na to nałożyć hummus, sadzone jajo.
Całość polać peanut rayu i posypać solą oraz posiekaną kolendrą. Od razu podawać.

Smacznego!




2021/04/08

Wołowina w zielonym curry z makaronem ryżowym.







Słodki, ostry, cierpki, słony.
To połączenie smaków, wykończone świeżą kolendrą, należy do moich ulubionych połączeń.
Czyli kuchnia a'la tajska. Uproszczona, skondensowana, szybka i nie wymagająca wielu składników.
W spiżarni i lodówce mam zawsze żelazny zestaw w postaci korzenia imbiru, zielonej pasty curry, kolendry, makaronu ryżowego, puszki mleka kokosowego, koncentratu z tamaryndowca.
To daje mi tak ogromny wachlarz dań, które mogę z nich wyczarować.
Dziś podaję przepis na szybkie, zielone, curry z wołowiną i makaronem ryżowym.
W wersji wege wołowinę można spróbować zastąpić bakłażanem.



Wołowina w zielonym curry i makaron ryżowy

(porcja dla 2 osób) 
 
30 dkg mielonej wołowiny
2 średnie ząbki czosnku
2 łyżeczki zielonej pasty curry
1 łyżka oliwy
1 łyżeczka tartego imbiru
1/3 łyżeczki pasty z tamaryndowca
pół puszki mleka kokosowego  3-4 łyżki (tylko gęsta część)
2 garście posiekanej kolendry
sok z 1/2 limonki
sól,
świeżo mielony czarny pieprz
makaron ryżowy (przygotować zgodnie z instrukcją na opakowaniu, koniecznie posolić, mimo że instrukcja nie wspomina o soli. Wolę oryginalny tajski, który trzeba ugotować niż europejski, który wystarczy namoczyć)

Na gorącą oliwę wrzucić zmiażdżony czosnek i imbir, smażyć ok. 1 minuty.
Dodać mięso, smażyć na średnim ogniu kilka minut.
Następnie dodać curry oraz pastę z tamaryndowca i dokładnie wymieszać.
Posolić, popieprzyć do smaku, smażyć ok. 5 minut mieszając od czasu do czasu.
Dodać mleko kokosowe, mieszając smażyć do momentu gdy ilość mleka zredukuje się o połowę i sos zgęstnieje.
Wyłożyć na makaron, posypać siekaną kolendrą, skropić dokiem z limonki.

 Smacznego!

2021/03/24

Najlepsza sałatka ziemniaczana.





 
Koperek ma tę cudowną właściwość, że kiedykolwiek się go użyje, to mamy wrażenie, namiastkę lata. Czy to pasta jajeczna, kanapka z jajkiem, wędzonym łososiem, parujące ziemniaki po których spływa topione masło, zupa kalafiorowa z zieloną kołderką świeżo posiekanego koperku. 
Wszystko to, za każdym razem, sprawia, że zima, przednówek są bardziej znośne. 
Ba! Nawet rozkoszne w tej jednej chwili.
Uwielbiam sałatkę ziemniaczaną właśnie też za to, że odpowiednio przygotowana, daje wrażenie jedzenia ogrodu.
Bardzo lubię przygotowywać ją z małych lub, w sezonie, młodych ziemniaków. Szoruję je wtedy dokładnie szczoteczką i gotuję, w mundurkach, na parze. Wtedy są najsmaczniejsze oraz zachowują wszystkie minerały i mikroelementy, które zwykle wylewa się z wodą i obierkami.
Do sałatki możemy użyć jeszcze ciepłych ziemniaków lub ugotowanych, i ostudzonych,  dnia poprzedniego. 
Dzięki temu zabiegowi w ziemniakach wytwarza się tzw. skrobia oporna, zaliczana jest do składników błonnika pokarmowego, sprawia że ziemniaki mają niższy indeks glikemiczny oraz jest doskonałą pożywką dla naszych dobrych bakterii jelitowych. Ciekawostka - oporność surowej skrobii ziemniaczanej odkrył polski naukowiec Franciszek Nowotny, w 1937r. Do badań wrócono po 40 latach, kiedy tematem zajęli się Jappńczycy. 
A więc same plusy, jeśli np. zostanie trochę ziemniaków z wczorajszego obiadu i nie wiadomo co z nimi zrobić. Zasada ta tyczy się również ryżu i makaronu (oczywiście ugotowanych al dente, nie rozgotowanych), one również ugotowane dnia poprzedniego, i koniecznie ostudzone, zawierają dobroczynną skrobię oporną.
Wracając do sałatki. 
Przepis możecie modyfikować na dowolne sposoby, w zależności od tego co macie pod ręką. 
Jedni użyją tylko oleju, inni majonezu, ja lubię jego mieszankę, a konkretnie dodatek oleju lnianego, który jest przepyszny i niezwykle zdrowy (wysoka zawartość lignanów). Wiem, że nie każdy przepada za olejem lnianym, można go zatem zupełnie pominąć. 
Ilość zieleniny dowolna, moje sałatki są zwykle obfitujące w zielone dodatki, każdy niech użyje tyle ile mu smakuje. Ogórki których użyłam, to część takiej konserwowej sałatki, którą zrobiłam zupełnie spontanicznie na fali wysypu ogórków, kopru i wszelkiego warzywnego dobra. To po prostu starte na mandolinie cieniutkie plasterki marchwi, ogórków, cebuli, z dodatkiem kopru, przypraw i słodko-kwaśnej zalewy octowej. Równie dobrze można użyć korniszonów, pokrojonych w plasterki. Eksperymentowałam też z zamianą czarnego pieprzu, na zielony pieprz syuczuański i to połączenie mnie w pierwszej chwili zachwyciło, potem stwierdziłam, że jest zbyt dominujące, następnie użyłam pół na pół utłuczonego w moździerzu pieprzu czarnego i zielonego syczuańskiego. Jakikolwiek  pieprz wybierzecie, musi koniecznie być świeżo zmielony lub utłuczony. 
Namawiam więc do takich testów z różnymi rodzajami pieprzu, może i Wam posmakuje.

A teraz przepis.



 


Najlepsza sałatka ziemniaczana


ziemniaki ugotowane w mundurkach, na parze, dowolna ilość, najlepiej drobne lub młode, ciepłe lub ostudzone, z dnia poprzedniego
szalotka (nie polecam zastępować cebulą, ew.  przerośnietą cebulką dymki)
ogórki konserwowe lub np. z sałatki szwedzkiej
koperek
szczypior
z dymki (lubię kiedy jest jędrny i bardzo chrupiący)
majonez (zwykły lub roślinny, wedle upodobania)
olej lniany (opcjonalnie, dla chętnych, ja lubię, można zastąpić rzepakowym zimnotłoczonym)
sól (tu lubię dodać himalajską)
pieprz czarny, świeżo mielony lub utłuczony w moździerzu (można dodać zielony syczuański)
ocet jabłkowy ( najlepiej surowy, niefiltrowany, jest najpyszniejszy i najzdrowszy)

Ziemniaki kroję, w mundurkach, na plasterki grubości ok. 1-2 cm, układam na półmisku.
Na pasterkach ziemniaków układam pokrojone w cieniutkie plasterki ogórki konserwowe, szalotkę, gdzieniegdzie kleksy majonezu, skrapiam octem i polewam niewielką ilością oleju.
Posypuję solą i pieprzem oraz sowitą ilością posiekanego kopru i szczypioru.
Podaję natychmiast.

Smacznego!









 

2021/03/02

Dwa lata bez Babciunio...


Za chwilkę miną dwa lata odkąd odeszło moje najsłodsze Babciunio. 

Człowiek przepełniony niezmierzonym dobrem i uśmiechem. Łagodną mądrością. W którego obecności czułam miłość, choćbym miała zamknięte oczy, bo doświadczanie miłości jest jak bycie w gorącym słońcu - po prostu czujesz jej ciepło i światło na sobie, nie sposób tego przeoczyć. 

Prawdą jest, że czas leczy rany inaczej byłoby to nie do zniesienia.
Na początku żałoby człowiek myśli, że ból i smutek go rozerwie, a radość już nigdy nie wróci.
Pomału przychodzi jednak spokój, bólu ukojenie. Otula jakiś taki welon refleksji nad przemijaniem, wracają zmysły, odczuwanie i cieszenie się życiem.
Świat się nie zatrzymał, to tylko mój świat na ten czas wstrzymał oddech i pobladł, zszarzał, ucichł. Śmierć to jest ciekawa sprawa, jeden człowiek odchodzi, a drugi zostaje z tą miłością, jak z palącą dziurą w sercu, której poły niezgrabnie chce zebrać do kupy, roztrzęsionymi dłońmi, jak rozdartą koszulę. Miłość która najpierw rozrywa bólem pustki, z czasem trwa ciepłem w sercu.
I to ciepło zostaje. Na zawsze.
Widzimy się z Babciunio kiedy potrzeba - w moim sercu, myślach, pod powiekami, czasem w snach. Czasem łapię się na tym, że mówię jak ona, podobnie układam zwroty, reaguję słownie, bezwiednie coś odpowiadam Miłemu w kuchennej krzątaninie i wtedy mnie to uderza.
Uśmiecham się wtedy do siebie i szepczę „jak Babcia, powiedziałam dokładnie jak ona"
Nadal nie jestem w stanie słuchać „O mój rozmarynie” za bardzo mnie wzrusza, może kiedyś...

Jeśli macie jeszcze swoje Babciunio na tym świecie, zadzwońcie, przyjdźcie z pączkami na herbatę, potrzymajcie za rękę, pośmiejcie się, przytulcie.
Babcie i Dziadki wydają się być kimś kto jest od zawsze i na zawsze, ale nie są. Te chwile są cenne i nie będą trwać wiecznie, a kiedy miną, to miną bezpowrotnie, w jednej bardzo szybkiej sekundzie.
I nie można już pocałować rano w policzek pachnący kremem ani wtulić się w zapach jej włosów, ugotować jej jajka na miękko.
A jeśli napełnicie teraz szkatułkę swoich wspomnień każdą najpełniej przeżytą chwilą, to potem możecie bez końca i do końca swoich dni, sięgać po te wspomnienia do swojego serca...

2021/01/25

Ekspresowa sałata z daktylami

 

 

Wiem, że to jeszcze nie lato i wciąż królują ciepłe, sycące, rozgrzewające dania, ale miałam tak ogromną ochotę na coś lekkiego i zielonego. Poza tym jem i piję tyle rozgrzewających rzeczy, że mogę pozwolić sobie na coś zielonego w większej ilości. Zjadłam ją więc z wielką przyjemnością.
Chyba już udziela mi się przedwiośnie, różowe wchody słońca, słoneczne i rześkie dni i wzmożony apetyt po spacerze.
Zrobiłam błyskawiczną sałatę z daktylami, mozzarellą, oliwkami kalamata, z prostym dressingiem.
Jest słodka, słona, chrupiąca, przepyszna.
Polecam teraz i na cieplejsze dni, kiedy zjada się o wiele więcej surowego i zielonego.


    EKSPRESOWA SAŁATA Z DAKTYLAMI
    (porcja dla 1os.)

1 główka sałaty rzymskiej mini (baby gem lettuce)
kilka suszonych daktyli, przekrojonych na połówki
1/2 kulki mozzarelli, pokrojonej w mniejsze kawałki
1/2 awokado pokrojonego w kostkę
kilka pomidorków koktajlowych, pokrojonych na ćwiartki
kilka oliwek kalamata (moje były marynowane w oliwie)

Dressing:
1-2 łyżki oliwy kalamata
1/2 łyżeczki musztardy Dijon
1 łyżeczka octu jabłkowego (lub do smaku)
1 łyżeczka syropu klonowego
sól, pieprz (do smaku)
szczypta suszonej bazylii

Sałatę porwać na mniejsze kawałki, dodać resztę składników.
Całość polać dressingiem i od razu podawać.

Smacznego!

2020/03/24

Bezmięsna fasolówka.


Firma mojego Miłego przeszła w tryb home office, także mamy biuro architektoniczne w domu. Około południa pukam do niego z kawą, chałwą i głosem Zofii Czerwińskiej mówię „nie chcę przeszkadzać panie inżynierze, ale może napije się pan kawki?” On mi odpowiada w podobnym tonie, tylko innym filmem, „proszę Marysiu, niech Marysia wejdzie”
Ciężko zachować powagę, bo człowiek krztusi się ze śmiechu. I tak jakoś ten hołm ofis nam leci.

Wczoraj minął tydzień home office z moim panem inżynierem architektem.
Zmieniły się obiady „do pracy”, tzn. zmieniły się jego obiady (bo on raczej woli kotlecik czy jakiś pieczony drób + surówka/warzywa duszone) a przeszliśmy w tryb moich preferencji czyli cały tydzień bezmięsnie, zupy, kasze, duszone warzywa, strączki.
Pod koniec tygodnia zapytałam go jak te obiady czy czegoś mu brakuje, może ma ochotę na coś innego co mogę ugotować etc. Nie zauważył braku, dopiero w sobotę upiekłam kurczaka, zrobiłam prostą sałatę z rukoli, szpinaku z dressingiem balsamicznym, do tego ryż basmati z sosem, który wypiekł się z kurczaka. Proste i pyszne.
Resztę kurczaka zjedliśmy w niedzielę, a od poniedziałku znów tryb zupy warzywne, strączkowe, duszone warzywa, kasze, sałatki itd.
Wczoraj kuchnia serwowała fasolówkę, na podwieczorek jabłko, a na kolację bakłażana i cukinię w sosie pomidorowym, z kaszą gryczaną (dla mnie) i pełnoziarnistym makaronem (dla niego).
Więc kiedy zszedł do kuchni na obiad, zdejmuję pokrywkę z parującego garnka i zaczęłam mówić „dziś zrobiłam fasolówkę...” a on mi wchodzi w zdanie „Oj nalewaj już, bo to tak pachniało na górze, że wytrzymać nie mogę ”
 A najlepsze było później, przy stole, „Jaka ta zupa jest pyszna jakie dobre te skwarki” ja na to „prawda? cały smak robią” on „właśnie” a ja „to są „skwarki” z cebuli, zupa jest bezmięsna”. Kurtyna.
W związku z tym, że zupa odnotowała wiele komplementów, zostawiam Wam przepis na nią. Proporcje bardzo „na oko”, bo nie mierzyłam dokładnie ile fasoli namoczyłam, a przyprawy dodawałam do smaku.


Bezmięsna fasolówka


ok. 1 szkl. suchej fasoli, namoczonej w dużej ilości wody, na noc
1-2 liście laurowe
2 ziarnka ziela. ang
tymianek (miałam tylko świeży, może być suszony)
1/2 łyżeczki majeranku
szczypta kminku mielonego
szczypta kolendry mielonej
świeżo mielony czarny pieprz
papryka słodka i ostra (u mnie węgierska) po 1-2 szczypty
papryka wędzona - 1-2 szczypty
spory ząbek czosnku, posiekany
sos sojowy
sól
sól warzywno - ziołowa
sok z cytryny
masło
olej roślinny
natka pietruszki
średnia cebula
marchewka
pietruszka


Namoczoną i odsączoną fasolę zalać świeżą wodą, Ok. 1.5 l.
Zagotować, zdjąć pianę i dodać liść, ziele ang., tymianek, łyżeczkę sosu sojowego i gotować prawie do miękkości.
W tym czasie cebulę pokroić w kostkę i usmażyć na oleju z odrobiną soli, na złoto - brązowo.
Obrać warzywa i pokroić w kostkę.
Część ugotowanej fasoli (ok pół szklanki, może trochę więcej) wyjąć i zmiksować na gładki krem z wywarem z zupy, wlać ponownie do garnka.
Dodać warzywa i resztę przypraw, do smaku.
Gotować do miękkości warzyw, dodać usmażoną cebulkę, plaster masła i posiekaną natkę pietruszki.
Dosmakować sokiem z cytryny, skosztować czy nie potrzeba soli, pieprzu, majeranku, a może jeszcze trochę którejś z papryk.

Smacznego!








2019/12/04

Prezentownik 2019 - książki


Pierwszy tydzień grudnia, zbliża się czas kupowania prezentów pod choinkę, a książki wciąż są najwyżej na mojej liście prezentów idealnych, najwyższa więc pora przedstawić Wam pozycje, które mnie zachwyciły w mijającym roku. Niektóre starsze, inne wydane całkiem niedawno.
To zaczynamy!


"Pani od obiadów. Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Historia życia" Marta Sztokfisz
Wyd. Literackie

Och, co to jest za książka, co to była za persona, co za biografia!
Ćwierczakiewiczowa życiorysem, charyzmą, pracowitością i charakterem mogłaby obdzielić ze trzy osoby. Lucyna to legenda, instytucja (marka sama w sobie, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli) którą sławą można porównać do Julii Child. Równie pracowita, uparta i dążąca do celu, o niewyparzonym języku, ale wielkim sercu i ogromnej szczodrości dla najbiedniejszych.
Na łamach czasopism, kalendarzy i w swoich książkach (szczególnie bestsellerem kilku dekad "365 obiadów za pięć złotych"), uczyła nie tylko jak gotować na każdą okazję, święto i porę roku, przygotowywać przetwory, kiedy i co wekować, ale jak prowadzić i dbać  o dom, robić zakupy, uczyła higieny i propagowała ją na wielką skalę, co w tamtych czasach nie było tak oczywiste. Kochała artystów, pisarzy, z wieloma się przyjaźniła. Ciężką pracą osiągnęła niesamowity majątek, stając się jedną z najbogatszych osób w kraju, a poglądy i często cięty język nie raz sprowadzały na nią kłopoty.

Tę książkę po prostu trzeba przeczytać! Nie tylko jeśli interesujemy się kulinariami, ale historią Warszawy, dawnymi obyczajami, ciekawostkami, tym jak się żyło, jadało, mieszkało, spędzało czas.
To cudowna, wciągająca lektura, którą gwarantuję, jeśli znajdziecie pod choinką, zaczniecie czytać jeszcze przy wigilijnym stole i zaśniecie z nią pod poduszką. Absolutna perełka!


"Jak nakarmić dyktatora" Witold Szabłowski
Wyd. W.A.B

Ta książka jest żywym obrazem tego, co znaczy zwrot "od kuchni".
Jak wiele można dowiedzieć się o człowieku, dla którego się gotuje? Ile mówią o nim kulinarne preferencje, jak bardzo potrafi odkryć się przed swoim kucharzem, pokazać swoje humory?
Kucharz osobisty, to nie jest zwykła osoba, a szczególnie jeśli taki kucharz gotuje dla największych dyktatorów naszych czasów.
Książka jest zapisem rozmów z kucharzami osobistymi Fidela Castro, Pol Pota, Envera Hodży, Saddama Husajna, Idi Amina.
Powiedzieć, że nie jest to książka ilustrująca jedynie gusta kulinarne, to nie powiedzieć nic.
Oczywiście, jest również o tym.
Zamiarem autora było jednak wyciągnięcie szczegółów ukrytych między talerzami, między spojrzeniami, rzeczami, które wiedzą tylko te szare eminencje, często prości, niepiśmienni ludzie, gotujący dla innych zdarza się niemalże niepiśmiennych ludzi, którzy tak się składa mają władzę i wykorzystują ja w sposób bezwzględny. Witold Szabłowski, wytrawny dziennikarz i pisarz, prowadzi nas w miejsca, do ludzi, w historie, które odsłaniają kulisy polityki, o twarzach zwykłych ludzi, impakt, jaki ma na całe rodziny, narody.
Niesamowita książka, polecam gorąco!








"Sztuka gotowania" Niki Segnit
Wyd. Buchmann

Niki Segnit jest autorką kultowego "The Flavor Thesaurus", książki która okazała się być pozycją przełomową w świecie kulinarnym. Pozycja, która jak w kalejdoskopie, pokazuje i analizuje związki smakowe między setkami produktów spożywczych, często pozornie nie pasującymi do siebie, dając wskazówki do ich łączenia.
Po wielu latach Niki wraca ze "Sztuką gotowania", która jest grubą knigą, pokuszę się nazwać ją podręcznikiem,  dzięki skrupulatnej i czytelnej klasyfikacji.
Książka podzielona jest na następujące działy:
pieczywo/ chleb kukurydziany, polenta i gnocchi/ luźne ciasto/ zasmażka/ wywary, zupy i potrawki/ orzechy/ ciasta i ciasteczka/ czekolada/ cukier/ custard/ sosy/ gęste ciasto

W każdym dziale znajdziemy przeróżne dania podstawowe, w swojej kategorii, oraz ich modyfikacje pod nazwą "urozmaicenia" oraz "smaki i odmiany", dzięki nim przepisy zyskują elastyczność, dają pole do eksperymentowania na podstawie przepisu bazowego, pozwalając na wiele różnych, niemalże nieskończonych, możliwości w zależności od zawartości lodówki, pory roku, oraz aktualnego apetytu. Czyli gotowanie instynktowne i intuicyjne, podparte bazowym przepisem.
Np. podstawowy przepis na chleb drożdżowy, z które można zrobić pizzę, bajgle, focaccię.
Co można do ciasta chlebowego dodać? Np. przecier jabłkowy, z ciasta zrobić bułeczki/ dodać kminek/ zamienić białą mąkę na razową/ wodę zastąpić cydrem, piwem, sokiem jabłkowym itd.
Przepisy i dywagacje, przeplatane są osobistymi historyjkami i anegdotami, co zawsze sobie cenię, gdyż lubię w książkach kucharskich czynnik ludzki, lubię wiedzieć z kim mam do czynienia, kto za daną publikacją stoi. To solidna porcja wiedzy, która powinna znaleźć się na półce każdego, kto lubi gotować, eksperymentować, chce uczyć się o gotowaniu, a jednocześnie potrzebuje przepisów żelaznych, sprawdzonych, które pozwolą w kuchni na zabawę i spontaniczność.






"Polowanie na grzyby" Zofia Leszczyńska - Niziołek
Wyd. Buchmann

Uwielbiam grzyby, wszystkie, nasze leśne, egzotyczne, każde.
Nie wyobrażam sobie bez nich mojej kuchni.
Grzyby są tak niesamowite, pod wieloma względami, również zupełnie niekulinarnymi.
Jeśli chodzi o zbieranie i rozróżnianie to kiepsko z tym u mnie, ale bardzo chciałabym się nauczyć i ta książka z pewnością będzie dobrym ku temu początkiem.
Przejrzysty układ książki, przegląd grzybów wszelakich, od najoczywistszych, po te mniej znane.
Jak, gdzie i kiedy zbierać, na co zwracać uwagę, kalendarz grzybobrań i różne inne przydatne wskazówki. Bardzo lubię takie publikacje, książki o grzybobraniu i mykologii.
Na sam widok aż czuję zapach świeżo zebranych grzybów, wilgoci leśnej, mchu igliwia, najpiękniejszy.



* * *




"Wege" Jamie Oliver
Wyd. Insignis


Podobno książka ta powstała już osiemnaście lat temu, lecz z różnych przyczyn nie doczekała się  publikacji.
Jamie w końcu odpowiedział, na zapotrzebowanie lwiej części swoich czytelników, by stworzyć książkę opartą w większości na roślinach i oto jest.
Chciałam od razu zaznaczyć, że nie jest to książka o kuchni wegańskiej, są tu jajka, sery, jogurt, ale poza tym ogromna ilość dań w których warzywa wszelakie grają pierwsze skrzypce.
Jak to u Jamiego, wszystko kolorowe, wibrujące, eklektyczne, domowe i przepyszne.
Przykładowe dania: strogonow grzybowy, kalafiorowa tikka masala, gumbo, tajski bulion z grzybami i tofu, tarta z karmelizowaną cebulą, pierożki z warzywami, aromatyczna zupa z makaronem ryżowym, kanapka grzybowa, słodko - kwaśny stri - fry, risotto grzybowe,carbonara z porem, wegańskie lazanie, chrupiące marchewki po marokańsku.
Idealny prezent dla miłośników kuchni Jamiego, prostej i zawsze się udającej.



"Portugalia do zjedzenia" Bartek Kieżun
Wyd. Buchmann

Po ogromnym sukcesie "Italii do zjedzenia" Bartek Kieżun zabiera nas w podróż do Portugalii.
Portugalii jakiej próżno szukać w przewodnikach, do małych miasteczek i tych ogromnej sławy, zadeptanej przez turystów, do sklepików, kościołów, z dala od utartych szlaków. Pokazując nie tylko lokalne dania, ale i architekturę, pisze o historii dań i regionu. To coś dużo więcej niż książka kucharska, to przygoda, ekscytacja, niemalże odbyta w te miejsca podróż. Uczta dla ducha i ciała. Polecam!




"Kuchnia Iwaszkiewiczów. Przepisy i anegdoty" Maria Iwaszkiewicz
Wyd. Znak

Córka Jarosława Iwaszkiewicza, Maria, napisała książkę o życiu rodzinnym, z kuchnią w tle.
Kuchnią, która miała niemałe znaczenie, ludźmi którzy tę kuchnię i dom (a nawet domy) tworzyli.

"Najdawniejsze moje wspomnienie to kuchnia w naszym warszawskim mieszkaniu, na Górnosląskiej(...)Typowa warszawska kuchnia w jednym z typowych warszawskich mieszkań. Rozkład ich był na ogół identyczny. Ciemny stołowy pokój ze skośnym balkonikiem na podwórze (...)W kuchni - odkąd pamiętam - rezyodowała Pawłowa, kucharka. Pochodziła z Suchedniowa. Pawłowa była u nas w rodzinie przez trzydzieści lat. Początkowo gotowała świetnie, później na starość nie chciała za nic pewnych potraw przyrządzać. Niezbitym argumentem było "nie bedom jedli"
 (...)Na lato jeździliśmy do Podkowy Leśnej.
W starej drewnianej willi urzędowała w kuchni złośnica Wikcia.
Podobno jedyną potrawą jaką umiała robić były mielone (wtedy mówiło się siekane) kotlety cielęce. To zresztą nie jest takie łątwe, dobre kotlety zdarzają się rzadko.
W 1928 roku przenieśliśmy się z Warszawy do Podkowy na stałe.
Tam kuchnia była o wiele dostępniejsza i ciekawsza. Duża, jasna, przychodziło do niej mnóstwo ludzi wprost z ogrodu. Pawłowa przeprowadziła się z nami i dalej rządziła w kuchni(...). Miała ukochanego koguta, który nie sypiał w kurniku, tylko na słomiance przed drzwiami."


Książka jest przepełniona wspomnieniami, anegdotkami z życia rodzinnego i oczywiście ulubionymi przepisami. Jako smaczek dodam, że będąc dzieckiem, byłam na wycieczce szkolnej w domu Iwaszkiewiczów, w Stawisku, k. Podkowy Leśnej, jako że mieszkałam rzut beretem stamtąd i wycieczki takie odbywała wtedy obowiązkowo każda klasa.